poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Półmaraton Poznań - relacja.

W niedzielę 7 kwietnia przyszedł czas na rozliczenie mojego zimowego okresu treningowego. W tym dniu miało się okazać, czy trud biegania po ciemku w śnieżnych zaspach, często w deszczu i śnieżycach przyniesie jakieś wymierne korzyści. Od wielu tygodni przygotowywałem się do tego startu i nie chciałem nic oddać przypadkowi. Przez ten czas spotkało mnie wiele wyrzeczeń i trudnych momentów pełnych wątpliwości. Dwa tygodnie wcześniej, na Półmaratonie Warszawskim ku mojemu zaskoczeniu było bardzo dobrze... Skoro może tak być, to czemu nie otrzeć się o perfekcję?

Niewielu jest biegaczy w Polsce, którzy mogą się pochwalić wynikiem poniżej 1:30. Jest to około 5% naszego biegowego koleżeństwa. Dość elitarny klub, gdzie każdy ma wstęp, pod warunkiem, że poświęci swój bezcenny czas na trud trenowania, aby pokonać tą mentalną barierę. W Poznaniu wziąłem sobie za cel wdarcie się do tego wyjątkowego klubu... <1:30.



Tablica pamiątkowa w Hali Arena

Sobotę poświeciłem na odebranie pakietu startowego, spożyciu solidnych posiłków i na relaks. Po odbiorze pakietów startowych i drobnym problemie z autem, udałem się z bratem do Galerii Malta, gdzie czekała na nas wspólna uczta z Krzyśkiem "Grubym". Wystarczyły Sub30, ciastka i litrowe lody na trzech, aby w stanie agonalnym, komentować z wygodnego miejsca wszystkie poczynania klientów galerii:)



Część naszej uczty

W nocy nie mogłem zasnąć. Nie chciałem nawet zerkać na zegarek, żeby nie panikować, że o tej porze jeszcze nie śpię. Z biologicznego zegara mogę wywnioskować, że zasnąłem około północy. Po tym nierównym śnie przeplatanym atakami ciepła i zimna, zadzwonił budzik, który oznajmił, że czas na śniadanie - ciasto energetyczne, banan i activia. Położyłem się do łóżka i porzuciłem plan ubrania na start krótkiej koszulki. Z perspektywy ciepłego łóżka wydawało się to barbarzyństwem. Jednak w miarę wzrostu napięcia podczas ubierania i pakowania, nałożyłem na siebie koszulkę z krótkim rękawem, przypiąłem numer startowy i byłem gotowy do wyjazdu na start.


Była dokładnie godzina do startu, gdy pojawiliśmy się z Marcinem i Adrianem przy hangarach kajakowych nad Maltą. Robiłem wszystko, aby opóźnić rozebranie się do stroju startowego. Próbowałem wszystkiego - odwiedziny w toi toi, grzebanie w telefonie, mieszanie rzeczy w plecaku czy szukanie słońca na niebie. Mój czas nadszedł i znalazłem się w krótkim rękawie i krótkich spodenkach wśród otulonych w zimowe kurtki, czapki i szaliki ludzi. Dziwne uczucie, ale skądś je znam:) Po szybkiej akcji uzbrojenia się w pulsometr, iPod, żele i resztę mojej startowej garderoby udałem się truchtem w rejon startu.

Chwila po ściągnięciu kurtki - adekwatna reakcja faceta za mną na mój strój

Po rozgrzewce i zgubieniu moich towarzyszy udałem się szybkim tempem w strefę biegaczy celujących w 1:30. Miałem duży problem z przedarciem się tam, bo wokoło trwała gorączkowa rozgrzewka prowadzona przez instruktorki fitness. Nasze małpie dziedzictwo usprawniło mi dotarcie na miejsce bez wydłubanych oczu czy straconych zębów. Na miejscu spotkałem Michała, pretendenta do pokonania 1:30. Nie minęło dużo czasu, gdy usłyszeliśmy odliczanie startera. Serce waliło jak opętane, a ja najchętniej wróciłbym sprintem do ciepłego łóżka i już stamtąd bym nie wychodził. Aż tak zżerało mnie napięcie. Ale już stąd nie było odwrotu, przycisk start i jazda przed siebie... na najważniejszym moim starcie.

Bardzo mi zależało, aby nie szarpać się na pierwszych 3 kilometrach. Wiedziałem, że później odbije się to na mnie z zwielokrotnioną siłą. W utrzymaniu spokojnego tempa pomagał mi ogromny tłok i duża liczba wolniejszych biegaczy, których trzeba było ominąć. Na wysokości Ikei, wszystko się uspokoiło. Biegłem równym tempem, a przed sobą miałem Michała, a przed nim pacemakera 1:30. Wszystko szło zgodnie z planem. Moje międzyczasy były o 20 sekund wolniejsze niż czasy z paskowego pacemakera Timex, który miałem na ręce. Była to minimalna strata, która mnie nie martwiła. Po pierwszym punkcie odżywczych biegłem w cieniu Michała. Krok w krok za nim. Wiedziałem, że też celuje w ten czas co ja, więc póki co nie mogłem go atakować. Było to najbezpieczniejsze wyjście, dzięki temu cały czas kontrolowałem sytuacje. Bez większego stresu przebiegliśmy przez Rondo Starołęka i wiadukty na ulicy Hetmańskiej. Ja cały czas podążałem za moim pacemakerem Michałem. Z czasem zauważyłem, że nasza strata do pacemakera 1:30 wzrasta. Czułem się dobrze i wiedziałem, że za drugim punktem odżywczym mogę trochę przyspieszyć, aby już bliżej mety zrównać się z pacemakerem, który poniesie mnie do mety. Atak (przyśpieszenie) przypuściłem 500m za bufetem. Czułem, że biegnę szybko, ale wiedziałem, że jeśli nie dam z siebie wszystkiego, to nie osiąganę celu. Michała zostawiłem za sobą i nie oglądałem się za nim, aby nie kalkulować. Chciałem być spokojny.

Na wiadukcie na ulicy Kurlandzkiej. Zdjęcie Ani Wejman.

Przede mną było to co najbardziej lubię w biegach długodystansowych - 4 kilometrową prosta ciągnąca się prawie do Małych Garbar. Z każdym kilometrem zbliżałem się do pacemakera i widziałem, że coraz więcej biegaczy odpada z peletonu. Biegło się dobrze, nogi niosły mimo wyczuwalnego zmęczenia. Ale prawdziwy sprawdzian był dopiero przede mną. Po trzecim bufecie, na 16 kilometrze przy Placu Bernardyńskim zrównałem się z pacemakerem. Pomyślałem sobie, że skoro odrobiłem stratę 300m w 6km, to teraz sobie za nim odpocznę i zrobię finisz życia! Nic z tego, gonitwa za pacemakerem kosztowała mnie tyle sił, że z wyraźnym wysiłkiem utrzymywałem jego wyśrubowane już tempo. Kolejne kilometry ulicą Mostową i mostem Św. Rocha biegłem myśląc tylko o utrzymaniu tempa. Nic więcej mnie nie obchodziło, oprócz tego, aby mieć tego człowieka maksymalnie 10 metrów przede mną. Puls wyraźnie wzrósł, a oddech nie dostarczał już tyle tlenu ile wymagało moje ciało. Zrobiło mi się zimno i zatkały mi się uszy. Wiedziałem, że jestem na granicy moich możliwości. Resztkami woli zmuszałem ciało do bezwzględnego posłuszeństwa. "19km - to maksymalnie 10 minut cierpienia!" Co z tego?! Ja już nie mogłem wytrzymać ani minuty dłużej! Delikatny podbieg na ulicy Baraniaka, nagle stał się podbiegiem na wierzchołek Rysów! Stromizna i odległość od skrętu na metę mocno mnie zaniepokoiły. W naszej grupce zostało nas może 10-13 biegaczy. Widziałem, że oni też cierpią. Tak jak ja, tylko siłą woli prowadzili swoje nogi do mety, do swojego wielkiego sukcesu. Po minięciu tablicy 20km wiedziałem, że teraz będzie z górki, a kibice i widok mety poniesie mnie do mety. Uspokoiłem się. Patrzę na zegarek 1:25. Zrobię to! Uda mi się! 

Zdjęcie Ani Wejman.

Mimo wyraźnego zbiegu czułem, że zwalniam. Nie miałem sił, aby tak wysoko podnieść kolana, żeby grawitacja zrobiła za mnie brudna robotę. Muzyka i kibice dla mnie nie istnieli. Nie widziałem ich. Zmęczenie i świadomość osiągnięcia celu spowolniły mnie, teraz wystarczyło tylko dobiec te kilkaset metrów do mety. Bieg za trybuną, zakręt w prawo, nawrót przy moście i zbieg w dół do mety. Ciągle zerkam na zegarek i spowalniam czas wzrokiem. Bieg w dół, sprawia, że uda pieką, ale zaczynam się cieszyć. Ogarnia mnie radość. Przypominam sobie jak rok temu z małpią radością wbiegam na metę mojego pierwszego półmaratonu w bawełnianej bluzie i w źle dobranych butach. Teraz walczyłem o fantastyczny wynik, który wtedy był dla mnie wyczynem zarezerwowanym dla robotów czy Kenijczyków. Resztkami sił dobiegam do mety. Nie wzniosę rąk do góry, nie uśmiechnę się tak szeroko jak rok temu. Kiwnąłem głowa, wyłączyłem stoper, przeszedłem parę metrów i runąłem na ziemię z wyczerpania. Leżałem pod barierkami. Po dłuższej chwili otworzyłem oczy i zauważyłem jak mały chłopiec patrzy na mnie z troską, dwie starsze panie mają szkliste oczy, a mężczyźni nerwowo patrzyli na mnie, jakby chcieli mi pomoc. Tak jakby wszyscy wiedzieli ile sił kosztował mnie ten wysiłek. Stanąłem, uśmiechnąłem się i odszedłem po zasłużony medal.

150m do mety. Zdjęcie Ani Wejman.

Uzyskany wynik 1:29:06 uznaje za ogromny sukces, który nie byłby możliwy bez wielu wyrzeczeń, ból, potu i krwi. Nie żałuję ani minuty przygotowywań to tego półmaratonu. Uzyskany wynik dał mi ogromny impuls do cięższej pracy, bo teraz wiem, że żadna minuta treningu nie jest minutą zmarnowaną. To odczucie sukcesu na mecie... jakie jest, to wiedzą wszyscy biegacze. Czy biegasz szybko czy wolno, każdy ma swoją magiczną barierę. Warto ją pokonać, aby tworzyć swoją legendę i kiedyś, na starość móc inspirować swoje dzieci czy wnuki. Móc wmawiać im swoimi osiągnięciami i doświadczeniem, że jeżeli bardzo czegoś chcą to mogą osiągnąć w swoim życiu wszystko. Naprawdę wszystko.


Z Adrianem. Zdjęcia Ani Wejman.

Chciałbym bardzo pogratulować wszystkim biegaczkom i biegaczom ukończenia Półmaratonu Poznańskiego. Kłaniam się Marcinowi i Adrianowi, którzy pobili swoje życiówki po tak niewdzięcznej zimie. Gratuluję i dziękuję Michałowi za rolę skutecznego pacemakera i za również nie mniejszy sukces. Gratuluje Dagnie, Kubie i Kacprowi godnych wyników w ich kolejnym półmaratonie. Krzysiowi i Marcie dziękuję za doping na ostatnich metrach biegu i za późniejsza ucztę.


Dostojne Grubasy. Zdjęcie Krzyśka Rogozińskiego.


Największe podziękowania za rady, mobilizację i wsparcie kieruje do Borysa Górala! Ojca tego sukcesu:)







P.S. A Ty Gruby i tak się nie wymigasz! Za rok też biegniesz! ;)

5 komentarzy:

  1. W Ostrołęce jest rekord trasy do zrobienia! Spać jest gdzie i strawa się znajdzie! Podejmuję wyzwanie! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kusisz, kusisz... ale dla rosołu Twojej Mamy zrobię wiele! ;P

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny wpis! Mnie czeka wkraczanie do elity za półtora miesiąca w Tarnowie Podgórnym - mam nadzieję, że się zmęczę nieco mniej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę powodzenia! :) Koniecznie pochwal się jak poszło!

      Usuń